Aktualności

Kto ma płacić za bezpieczeństwo energetyczne kraju? Krzysztof Kilian, prezes spółki PGE, uważał, że rząd, a nie – giełdowe spółki. I dlatego już nie jest prezesem

Ile jest wart Krzysztof Kilian? Według inwestorów giełdowych – półtora miliarda złotych. O tyle właśnie w ubiegłym tygodniu spadła giełdowa wycena PGE, największej polskiej spółki energetycznej, po jego rezygnacji ze stanowiska prezesa....

...Wyprzedażą akcji PGE inwestorzy giełdowi dali jasno do zrozumienia, co sądzą o odejściu Kiliana. Ale kiedy w budynku giełdy kurs akcji PGE świecił się na czerwono, lokatorzy oddalonego o kilkaset metrów gmachu Ministerstwa Skarbu Państwa zacierali ręce z radości. Nareszcie!

Krzysztof Kilian o krok od dymisji był już w maju. Gdy premier Donald Tusk z hukiem wyrzucał z pracy szefową PGNiG Grażynę Piotrowską-Oliwę (za aferę ze słynnym polsko-rosyjskim memorandum gazowym), jeden z doradców Kiliana zwierzał się w zaufanym gronie, że do dymisji jego szefa „zapewne dojdzie” w najbliższych godzinach. Sprawa była w gruncie rzeczy poważniejsza niż w wypadku umowy spółki córki PGNiG z Gazpromem. Memorandum miało fatalne skutki, jednak głównie wizerunkowe. Tymczasem prezes PGE zirytował premiera i ministra skarbu, odmawiając rozbudowania elektrowni w Opolu.

Bitwa o Opole

Zasilane węglem polskie elektrownie są jak samochody z lat 60. Nieekonomiczne, kopcą i nadają się wyłącznie do skansenu. W najbliższych latach trzeba będzie wyłączyć przynajmniej cztery bloki (generatory): w Turowie, Bełchatowie i zespole elektrowni Dolna Odra. Są nieekonomiczne, nie spełniają norm emisji spalin. W związku z tym już za dwa lata może nam zacząć brakować prądu. Wystarczy, że przyjdzie wyjątkowo upalne lato, a popyt na energię wzrośnie do tego stopnia, że trzeba ją będzie importować. Na to, żeby zdążyć z odbudową przestarzałej, pamiętającej czasy inżyniera Karwowskiego, energetycznej infrastruktury, czasu jest niewiele. – Jesteśmy jak boeing kapitana Wrony. Wiadomo, że będziemy szorować brzuchem po pasie i potrzeba trochę szczęścia, żeby uniknąć katastrofy – mówi Wojciech Hahnn z firmy doradczej Deloitte, ekspert rynku energii.

Państwowe spółki energetyczne przymierzają się do budowy od pięciu do siedmiu nowych bloków energetycznych różnej wielkości. Dla rządu priorytetem jest budowa dwóch dużych generatorów w opolskiej elektrowni, zapowiedziana w drugim exposé przez premiera Donalda Tuska.

Należąca do koncernu PGE Elektrownia Opole leży kilka kilometrów od miasta. Od połowy lat 90. pracują tutaj cztery bloki o łącznej mocy 1,5 tys. megawatów, wystarczającej do zaspokojenia potrzeb miliona gospodarstw domowych. Plan jest taki, żeby obok starych wybudować dwa nowe. Potężne – każdy po 900 megawatów. W sumie w ciągu roku spalą tyle węgla, ile zmieściłoby się w siedmiu Stadionach Narodowych!

Przetarg na ich budowę rozstrzygnięto już grubo ponad rok temu, ale niespodziewanie ekolodzy zaskarżyli decyzję środowiskową i strategiczna inwestycja zawisła na włosku. Kiedy w styczniu 2013 roku sąd oddalił skargi ekologów, ówczesny minister skarbu Mikołaj Budzanowski skakał z radości w swoim gabinecie. – Krzyczał, że sądy wreszcie dały popalić tym ekoterrorystom – mówi były współpracownik Budzanowskiego.

Radość ministra trwała jednak krótko, bo zaraz się okazało, że prezes PGE Krzysztof Kilian nowej elektrowni w Opolu nie zamierza budować. – Byliśmy w szoku, on potraktował elektrownię tak, jakby to był każdy inny biznes – dodaje, kręcąc głową współpracownik Budzanowskiego.2014 rok
Sprzedawcy energii złożyli w Urzędzie Regulacji Energetyki wnioski o zatwierdzenie taryf na 2014 rok2014 

Wszystko zaczęło się od Margaret Thatcher, która trzy dekady temu rozpoczęła prywatyzację państwowych firm energetycznych. Potem podchwyciły to inne kraje. Na krótką metę pomysł był dobry. Sprywatyzowane firmy obniżyły koszty produkcji, ceny prądu spadły. Jednak z czasem okazało się, że prywatne firmy – owszem – troszczą się o zyski z bieżącej działalności, ale bynajmniej nie mają ochoty pakować się w wielomiliardowe, zwracające się dopiero po 20-30 latach inwestycje w nowe elektrownie. Dobrze widać to teraz, gdy europejska gospodarka jest w kryzysie i ceny prądu są niskie.

Patent na wyjście z tego pata wymyślili Brytyjczycy. Rząd Zjednoczonego Królestwa podpisał niedawno umowę z jednym z energetycznych potentatów na budowę elektrowni jądrowej, w której gwarantuje inwestorowi cenę minimalną prądu. Jeżeli cena na rynku będzie niższa od ustalonej, to różnicę dopłacą elektrowni podatnicy (stąd nazwa: kontrakt różnicowy). Jeżeli tego pomysłu jako niedozwolonej pomocy publicznej nie zakwestionuje Komisja Europejska, to inwestycje energetyczne w Europie powinny wreszcie ruszyć.

W Polsce zachętą do inwestowania ma być tzw. rynek mocy. Pomysł jest taki, że jeżeli ceny prądu będą niskie, to państwo zapłaci elektrowniom za samo utrzymywanie mocy produkcyjnych, nawet kiedy będą działać na pół gwizdka. Rząd kupi tym sposobem bezpieczeństwo energetyczne dla kraju, a prezesi elektrowni będą spokojni o rentowność. Tyle że przepisy o owym rynku mocy są na razie w powijakach. – Jak dobrze pójdzie, to rynek mocy powstanie w 2016 roku – mówi Wojciech Hahnn. Czyli dopiero wtedy, gdy w Polsce i tak może już okresowo brakować prądu.

W dodatku państwo nadal nie zdecydowało, jak za 30-40 lat powinien wyglądać rynek energii elektrycznej. Na przykład: ile prądu chcemy wytwarzać z węgla, ile z gazu, a ile z tzw. OZE, czyli odnawialnych źródeł energii. Prognozowanie przyszłości to oczywiście dość ryzykowne zajęcie. Wystarczy przecież kolejna wojna w Zatoce i sytuacja na rynku paliw może się zmienić. Ale trzeba w końcu podjąć jakąś decyzję. Tymczasem rządowy dokument „Polityka energetyczna Polski do 2030 roku” już dawno jest nieaktualny. Kancelaria Premiera mobilizuje państwowe spółki do szukania gazu łupkowego i stawia na drogie elektrownie gazowe. Jednocześnie politycy wciąż upierają się przy budowie elektrowni atomowej – za samo wyznaczenie lokalizacji atomówki australijska firma WorleyParsons dostanie od PGE ćwierć miliarda złotych.

Kilian próbował zapanować nad tym chaosem. Zimą wywołał burzę, mówiąc, że „nie można mieć równocześnie ruchu lewostronnego i prawostronnego”. Musimy zdecydować, w co inwestujemy: w łupki czy w atom. Żadnej firmy w Polsce nie stać na jedno i drugie naraz. Jednak premier publicznie skarcił wówczas Kiliana, mówiąc, że alternatywa jest fałszywa i obydwa projekty są równie ważne.

Wymiana zdań dodatkowo podgrzała konflikt wokół elektrowni w Opolu. – Wicepremier Janusz Piechociński cały czas w tej sprawie naciskał. Karpiński postawił sobie za punkt honoru, żeby Kiliana do tego zmusić – relacjonuje nasz rozmówca z PGE. Pod koniec czerwca obaj wspólnymi siłami doprowadzili do tego, że Kilian zawarł umowę z Kompanią Węglową na dostawy węgla dla Opola na lata 2018-38.

– Tusk na jej podpisanie pojechał z prezesem na Śląsk, jakby chciał podkreślić, że to on wymusił ten kontrakt. Kilian odebrał to jako upokorzenie – mówi jego współpracownik. Wieloletnia przyjaźń coraz bardziej trzeszczała. Tym bardziej że Donald Tusk postawił na Włodzimierza Karpińskiego, który został z jego namaszczenia jedynym kandydatem na szefa lubelskiej PO. To wzmocniło ministra. Pod koniec października posłuszna mu rada nadzorcza spółki odwołała z zarządu dwóch najbliższych współpracowników prezesa PGE. – Znalazł się w takiej sytuacji jak Herbert Wirth, prezes KGHM. Jego też resort skarbu bał się odwołać, bo miedziową megainwestycję w kanadyjską spółkę Quadra premier uznał za sukces, ale za to minister otoczył go swoimi ludźmi i skutecznie ubezwłasnowolnił – mówi doradca Kiliana.

Tymczasem wielkimi krokami zbliżał się kluczowy w sprawie Opola dzień. Do 15 grudnia zarząd PGE powinien wydać ostateczną decyzję o rozpoczęciu robót. Prezes musiałby swoim nazwiskiem firmować decyzję, z którą się nie zgadzał. W ubiegłym tygodniu zrezygnował. – Samodzielne odejście Kiliana jest dla resortu skarbu bardzo wygodne. Gdyby został zwolniony, spółka musiałaby wypłacić mu dwa miliony złotych odprawy – mówi pracownik PGE.

Kilian nie rozmawia z mediami. Jego współpracownicy twierdzą, że firma pracuje w zawieszeniu. Oddelegowani do zarządu członkowie rady nadzorczej nie podejmują żadnych istotnych decyzji. – Krzysztof ma poczucie, że Bielecki i Tusk go zawiedli. Nie stanęli po jego stronie w sporze z ministrami – mówi znajomy byłego prezesa PGE. Komentując rezygnację Kiliana, Donald Tusk przyznał, że nie rozmawiał z nim od miesięcy.
Kilian miał w ręku stos ekspertyz wskazujących, że elektrownia nigdy się jego firmie nie zwróci. Przy dzisiejszych warunkach rynkowych budowa elektrowni opalanej węglem mogłaby być opłacalna, gdyby energię elektryczną można było sprzedać za 200 zł za megawatogodzinę (w elektrowniach zasilanych droższym gazem to aż 280 zł). Tymczasem dziś elektrownie sprzedają prąd po 180 zł za megawatogodzinę. Gdzie tu interes?

W dodatku PGE ma elektrownie stosunkowo młode jak na polskie warunki. Średni wiek generatorów wynosi 24 lata.

W Tauronie czy Enei – blisko 35 lat. I to właśnie te firmy, zdaniem Kiliana, powinny w pierwszej kolejności inwestować w nowe moce. W kwietniu prezes PGE ogłosił, że wycofuje się z planów budowy, bo z biznesowego punktu widzenia Opole II to abstrakcja. – Żeby inwestycja była ekonomicznie uzasadniona, ceny energii na rynku hurtowym musiałyby wzrosnąć o 50 proc. – mówił wtedy Kilian. Kurs akcji PGE od razu poszedł w górę, bo prywatni akcjonariusze koncernu podzielali opinię prezesa. Ale główny udziałowiec, czyli skarb państwa (ma 62 proc. akcji), nie mógł uwierzyć w to, co się dzieje. – Pracuję tutaj od lat i nie widziałem dotąd prezesa państwowej spółki, który by tak otwarcie lekceważył interes państwa – mówi urzędnik z resortu skarbu.

Problem nie ogranicza się zresztą do kwestii podtrzymania produkcji energii elektrycznej. Przetarg na budowę wygrały polskie firmy budowlane, pogrążone w kłopotach finansowych po nieudanych kontraktach drogowych. Opole miało być dla nich szalupą ratunkową. Na budowę naciskali lokalni działacze wszystkich partii, bo większa elektrownia miała dać regionowi 10 tys. dodatkowych miejsc pracy.

Misjonarz

Kilian mógł się postawić, bo podwładnym ministra skarbu był wyłącznie z nazwy. Obok Jana Krzysztofa Bieleckiego i Wojciecha Dudy należał do grona najbliższych i najbardziej zaufanych doradców Donalda Tuska. Panowie znają się od ćwierć wieku, wywodzą się ze środowiska gdańskich liberałów, współtworzyli rząd Jana Krzysztofa Bieleckiego na początku lat 90. Potem, w rządzie Hanny Suchockiej, Kilian był ministrem łączności.

Gdy w wyborach w 1993 roku nie udało mu się uzyskać poselskiego mandatu, zajął się biznesem, choć w kupionym przez niego na początku lat 90. i odrestaurowanym dworku w Prusewie na Pomorzu wciąż często spotykali się politycy dawnego KLD. – Krzysztof odnowił to miejsce ze smakiem. Pomagali mu artyści. W tamtych czasach w dworku można było spotkać m.in. malarza Leona Tarasewicza. Anda Rottenberg pomagała właścicielowi zgromadzić kolekcję znaczących dzieł polskiej sztuki – mówi Jarosław Sellin, pochodzący z Pomorza poseł PiS.

Świetne kontakty Kiliana w świecie polityki doceniały głównie banki, które chętnie zatrudniały go w radach nadzorczych. Kiedy PO doszła do władzy, zaczął być regularnym gościem Kancelarii Premiera. W 2008 roku wrócił do pierwszej ligi, zostając wiceprezesem Polkomtelu, operatora sieci Plus. W 2011 roku spekulowano nawet, że zostanie ministrem sportu w nowym rządzie Tuska, ale zamiast tego w marcu 2012 roku zasiadł w fotelu prezesa PGE.

Prezesurę największej firmy energetycznej objął dzięki wsparciu Jana Krzysztofa Bieleckiego. Miał ucywilizować firmę i wyczyścić ją z politycznych nominatów Grzegorza Schetyny i Jana Burego (PSL). Uważał PGE za koncern tkwiący w poprzednim systemie. I chyba miał rację. Jeden ze współpracowników byłego już prezesa wspomina, jak kiedyś związkowcy odmówili przyjścia na spotkanie zaplanowane na 16.30, „bo przecież nie ma sensu wysiadywanie nadgodzin”. Trudno się dziwić, że Kilian nie był w PGE przez wszystkich kochany.

Tym bardziej że to trudny szef. Ten blisko 55-letni, niewysoki inżynier po Politechnice Gdańskiej jest typowym pracoholikiem. Nie ma wiele życia rodzinnego (żona i dorosły syn) ani towarzyskiego, całe dnie spędza w pracy. – Jest sympatyczny, ale jednocześnie wymagający i wybuchowy. Łatwo się irytuje – mówi pracownik PGE.

Może to kwestia krnąbrnej duszy dawnego opozycjonisty, ale Kilian nie ma przesadnych zdolności dyplomatycznych. Jeśli kogoś nie szanuje, to tego nie ukrywa. Dotyczy to też przełożonych. – Konflikt z Jarosławem Baucem, prezesem Polkomtelu, rozwinął się do tego stopnia, że przez ostatni rok nie mówili sobie nawet dzień dobry – wspomina jeden z byłych współpracowników Kiliana.

Z kolei byłego ministra Mikołaja Budzanowskiego prezes PGE lubił, ale tak jak się lubi młodszego, choć zdolnego kolegę, który sporo musi się jeszcze nauczyć. Kiedyś na konferencji energetycznej Kilian zabrał głos po Budzanowskim i bardzo merytorycznie wytłumaczył oniemiałym uczestnikom, że minister nie wie, o czym mówi. Później, po namowie współpracowników, przyznał, że przesadził i w ramach przeprosin zaprosił Budzanowskiego na kolację. Obecnym szefem resortu Włodzimierzem Karpińskim pogardza – uważa go za partyjnego karierowicza.

On sam przyjścia do PGE nie traktował jako politycznej fuchy, ale jak swego rodzaju misję. Jak wtedy, gdy w latach 90. został ministrem łączności. – Liczył, że będzie jednym z architektów wielkiej zmiany w energetyce – mówi były doradca Krzysztofa Kiliana.

Taką zmianą miały być nowe zasady finansowania budowy elektrowni. – Krzysztof żądał urządzenia systemu energetycznego na nowo. Chciał takich zmian w prawie, które zabezpieczałyby interesy komercyjnych inwestorów budujących elektrownie – mówi poseł PO z Pomorza.

Wzorem miałyby być pomysły brytyjskie. Problem z finansowaniem energetyki mają bowiem prawie wszystkie kraje Europy.

wycieczki wycieczki dział kadr i spraw socjalnych dział kadr i spraw socjalnych spółki spółki galeria zdjęć galeria zdjęć